wtorek, 11 marca 2014

Przemyślenia #5: O (raczej już wymarłym) wyzwaniu piwnym

Nie powiem, szybko się zabrałem za pisanie na temat popularnego, niecały miesiąc temu, wyzwania piwnego. Miałem to zrobić dużo szybciej, ale wyleciało mi to z głowy przez sesję. Cóż, zdarza się. Zapewne weteranom internetów (celowy błąd), czytającym tą notkę, na myśl przyjdzie jedno:


Ale koniec końców, lepiej późno niż wcale.

Trochę ponad miesiąc temu na fejsie nastała "moda" na tzw. Wyzwanie Piwne. A cóż to takiego? To nic innego jak wypicie przed kamerą butelki piwa za jednym zamachem, a następnie nominowanie w filmiku wrzuconym na facebooku do wykonania tego samego trzech innych osób, a tamta trójka po wypiciu nominuje następną trójkę, itede itede...

Na to wszystko masz 24h. Karą za niewykonanie arcytrudnego zadania jest (zazwyczaj) postawienie piwa nominującemu. A co, jeśli jej nie wykona? Zapewne nic, bo znajomy dostał aż 3 nominacje, i żadnego z nich nie wrzucił. Ot taka nieobowiązkowa "obowiązkowa" zabawa. Sensu żadnego, ale ten szpan i bycie dumnym niczym gimbus? Nikt tego nie przegapi.



Może jestem ponurakiem, który nie zna się na zabawie? Nie wiem. W każdym razie, jestem zdania, że piwo służy do degustacji i picia ze smakiem. Pomaga się zrelaksować, zwłaszcza po ciężkim dniu w pracy czy na uczelni. Używanie piwa jako miary wytrzymałości albo "ile najwięcej wypije" jest naprawdę żenujące. Tak samo w przypadku tego całego wyzwania piwnego.

Skąd w ogóle się wzięło to wyzwanie piwne? Różne źródła mówią że z Kanady, aczkolwiek główne źródło pochodzi z USA. Tamtejsza zabawa miała nazwę "neknomination" i polegała na wypiciu nie jednego, a... jak największej ilości chmielowego trunku. Co ci Amerykanie to ja nie...

Z kolei Kanadyjczycy z jednej strony zmienili reguły na bardziej łagodne, a z drugiej... zaostrzyli. A mianowicie autorzy nagrywali siebie w nietypowych, niekiedy ekstremalnych sytuacjach, np: wchodzenie do lodowatej wody, bądź robienie aniołka w śniegu w samej bieliźnie. Całość miała być zwieńczona symbolicznym wypiciem piwa bądź alternatywnego trunku. Brzmi fajnie, nieprawdaż?



Wyzwanie "wybuchło",  na cały świat. Nie ominęło to także Polski. Nie wiem jak w innych krajach to wygląda, ale u nas polega to jedynie na wypiciu piwa na raz. O ile oryginał jest bardzo fajny w założeniach, to "nasza" wersja jest wyjątkowo bezsensowna i wykastrowana. Gdyby do naszego kraju weszła ta oficjalna wersja, wyzwania byłyby o niebo ciekawsze i oglądałoby się je z większym zainteresowaniem, oraz ujawniałaby prawdziwych "kozaków". No ale wyszło jak wyszło. Na szczęście, ta durna zabawa umarła śmiercią naturalną.

Na sam koniec podsyłam filmik autorstwa mojego kolegi, który studiuje Socjologię na III Roku. Opisuje ten sam problem bardziej profesjonalnie, używając socjologicznej terminologii. Nie przestraszcie się jej. Kolega bardzo dokładnie i w sposób przystępny ją opisuje.


To by było na tyle. Im więcej pomysłów na notkę mi wpadnie, tym częściej będę je pisał. Jeśli macie jakieś propozycje, podawajcie je śmiało. Jeśli będę coś wiedział na ten temat, to nie zawaham się go rozwinąć.

Siema!




Czytaj dalej »

poniedziałek, 24 lutego 2014

Przemyślenia #4: "Ewolucja" muzyki

Nareszcie, po dwóch (a może trzech?) tygodniach płaczu i zgrzytania zębów spowodowanych sesją, mogę trochę odetchnąć, i co za tym idzie, zacząć dalej pisać notki. Tak więc, start!

Muzyka jest wśród nas już od czasów starożytnych. Dawniej głównie używano harf, lutni, tamburynów bądź lir. Używa się je do dziś, ale już rzadziej niż kiedyś, bowiem do tego czasu powstało mnóstwo innych typów muzyki: od klasycznej, poprzez rock i na techno kończąc. Z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Muzyka cały czas się rozwija i co rusz dochodzą bardziej wyrafinowane połączenia, np. wstawki skrzypiec (tutaj przykładem ostatnio popularna i moja ulubiona wykonawczyni - Lindsey Stirling. To co "wyprawia" z tym instrumentem to arcydzieło) do Rocka bądź Rapu, albo nawiązywanie do złotego okresu muzyki, czyli lat 80

No właśnie, ale dlaczego tytułową ewolucję wziąłem w cudzysłów? Ponieważ od jakiegoś czasu zauważyłem pewną tendencję spadkową pod względem ogólnego sensu. Mam tu na myśli teledyski i, niekiedy, treści piosenki. Praktycznie teraz co drugą piosenkę na teledysku widać roznegliżowane kobiety, które machają zadkiem w celu odmóżdżenia potencjalnego widza i przykucia jego uwagi do telewizora. Nie ukrywam, że fajnie się na nie patrzy, ale do tego celu wolę kupić sobie gazetkę pokroju CKM, a nie oglądać je za pośrednictwem teledysków. Do tego jeszcze wszelkiego rodzaju bajery - fury, skóry i komóry. Jakoś w dawnej muzyce nie było to potrzebne, a uważana jest za najlepszą (zwłaszcza lata 80 i początki 90). Cóż, najwyraźniej autorzy zdają sobie sprawę, jak bardzo bezmózgie jest społeczeństwo i zafundowali nam wprost proporcjonalne wizualizacje. Mam nadzieję tylko, że nasi rodzimi artyści nie podłapią tej amerykanizacji w muzyce (to głównie Amerykanie zapoczątkowali to odmóżdżanie).

Druga sprawa to sama treść piosenki. Dawniej często dotyczyły one wartości miłości, uczuć do drugiej osoby i inne tego typu sprawy. A dzisiaj? Seks, fajny tyłek, wyr*chałbym Cię (są takie przypadki!), i jeszcze chlanie, ćpanie, palenie trawki. Sama komercha. I znowu, zapoczątkowali to amerykanie. Wiedziałem, że naród amerykański nie jest zbyt rozgarnięty, ale to chyba już szczyt. Zaczynam się bać co będzie za 100 lat. Chyba będą naśladować troglodytów z epoki kamienia łupanego.

Co spowodowało taki żenujący poziom muzyki? Jest to raczej spowodowane ogłupieniem młodzieży, oraz napływem amerykanizacji. Nie jest to przyjemny widok i mam nadzieję, że gorzej już być nie może. Chciałbym dożyć czasów, kiedy na wyżyny znów wrócą stare kawałki disco z lat 80. Już teraz jest całkiem sporo fanów, ale jak słyszę niektórych gimbusów, które określają ten typ muzyki jako "lamerska", to mam ochotę odkurzyć swoją starą strzelbę...
Czytaj dalej »

środa, 15 stycznia 2014

Przemyślenia #3: Fenomen Instagrama

Lekko ponad 3 lata temu (dokładnie 6 listopada 2010 roku) wystartował jeden z najpopularniejszych portali społecznych w internecie, a mianowicie, wymieniony w tytule, Instagram. Oferuje on możliwość błyskawicznej obróbki zdjęcia prostymi filtrami, podpisać go w dowolny sposób oraz wrzucenie go na serwer. Dzięki temu wszyscy, którzy wejdą na nasz profil, będą mogli oglądać to, co wrzuciliśmy do swojego albumu zdjęć.

Jak widać, prosty i genialny w założeniach. W praktyce wychodzi równie dobrze. Jest to taka współczesna wersja popularnego dawniej photobloga: znacznie uproszczona i przyśpieszona w obsłudze. Kiedyś musiałeś zrobić zdjęcie, wrócić do domu, podpiąć aparat/telefon do komputera, zrzucić zdjęcie na niego, zuploadować na swojego fbla. Teraz wystarczy sprawny aparat (normalny bądź telefoniczny), aplikacja Instagrama oraz dostęp do internetu. Parę "pacnięć" i zdjęcie jest na serwerze. I najważniejsza zaleta: można to zrobić gdzie się chce i kiedy się chce, nawet na dachu stodoły albo w najszczerszym polu. Pod warunkiem że masz wykupione pakiety na internet i zasięg. Na upartego, może wystarczyć sam zasięg, ale później będziesz płakał/-a foczymi łzami przy rachunku za użytkowanie telefonu.

Czytając w/w tekst można stwierdzić, że Instagram teoretycznie nie ma wad. No i sama w sobie nie ma. Główną bolączką jest pewna grupa użytkowników, która za bardzo do serca wzięła sobie kwestię wrzucania zdjęcia dosłownie WSZYSTKIEGO.

Tak więc: na Insta możemy znaleźć sfotografowane papcie, kawałek psa, kubek z kawą lub czymkolwiek innym, ugryzioną bułkę, albo czyiś obiad, i kończąc na, w większości dennych, samojebkach w lustrze. Równie dobrze można wrzucić jakieś g*wno, które pies świeżo zostawił na trawniku.

Żeby jeszcze dobić, podpisują zdjęcia rzylionem hashtagów (o, takie cuś -> #blablabla). Jeśli są na temat to jeszcze pół biedy. Gorzej jeśli w ruch wchodzą SWAGI YOLO YOLO YOLO i inne tego typu. Wtedy czytając to, normalnemu człowiekowi chce się iść do piwnicy po strzelbę i odbyć krótką wizytę do autora tego "arcydzieła".



W większości autorami takich zdjęć jest pewna grupa zwana "hipsterami", którzy posługują się nie czym innym jak jakimkolwiek iPhonem, bo "fejm" i SWAG musi się zgadzać. Nie wiem jak was, ale mnie strasznie oni denerwują. Bo wyglądają jak debile, i zachowują się jak debile.

Nikt im nie zabrania tego wrzucać. W końcu można dodawać to, co się chce. Rozumiem, jeśli ktoś dla "beki" raz albo parę razy wrzuci jakieś bezsensowne zdjęcie, ale nie non topper... Portal jeszcze trzyma poziom, ale ledwo. Już dzisiaj można słyszeć żarty, że "Instagram jest syfem, g*wnem itp itd". Po części się nie zgadzam (jako sama aplikacja), a po części się zgadzam (znaczna część społeczeństwa).

Opinię nt. użytkowników Insta reperują jednak te poważniejsze profile, które naprawdę potrafią wciągnąć i powoduje jego stałe śledzenie. Dzięki bogu, jest ich sporo. Tak więc, nie trzeba oglądać

Taka jest moja opinia na temat Instagrama. Nie musicie się z nim zgadzać. Chętnie poznam wasze wersje. Może tylko ja tak myślę?

Peace
Czytaj dalej »

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Przemyślenia #2: Uprawianie seksu w miejscach publicznych

Wiadomo, chęć seksu u człowieka (u zwierząt też, w końcu siłą rzeczy do nich należymy) jest naturalna i nie ma co temu zaprzeczać. Pożądanie rośnie wraz z wiekiem: z tego co wyczytałem jakiś czas temu, punktem kulminacyjnym u facetów jest wiek ok. 20 lat, natomiast u kobiet jakieś 26 lat. Jak widać, matka natura potrafi być wredna. No ale nie będę się tutaj rozpisywał, bo nie o tym jest notka. Tzn. jest, ale nie o samej definicji seksu.



Do napisania swoich przemyśleń na ten temat przekonał mnie... post z Facebookowego "FanPaga" - Spotted: Włocławek, w którym pewna spotterka pozdrawia parę kochającą się w przebieralni w Croppie.
No i jeszcze jutro mam wejściówkę z programowania, na które muszę się pouczyć...

Osobiście, nigdy jeszcze nie przyłapałem kogoś podczas "podbojów" miłosnych, ani w domu, ani w miejscu publicznym. Może i dobrze, bo nie chciałbym mieć jakiejś traumy :P. O ile do seksu w domu nic nie mam, to drugi przypadek wprawia mnie w lekką konsternację.

Seks w miejscu publicznym podzieliłbym na dwa miejsca: odosobnione mniej i bardziej. Te mniej to np. wspomniana szatnia w jakimś sklepie odzieżowym bądź toaleta. Bardziej to np. samochód na jakimś uboczu, gdzie rzadko kto uczęszcza albo gdzieś na dzikiej plaży (chociaż to jest bardziej ryzykowne miejsce).

Najbardziej skupię się na tych mniej odosobnionych miejscach. Podstawowe pytanie: Co ludzi skłania do kochania się w takiej szatni, gdzie wokół jest pełno ludzi, którzy bez problemu się zorientują, co oni tam wyprawiają? Rozumiem, że trzeba zaspokoić swoje potrzeby, no ale chyba można to zrobić bez wiedzy i zażenowania osób trzecich...

Nutka adrenaliny? Równie dobrze można sprowokować psa żeby Cię gonił. Zapewniam, że z tych bardziej dostępnych form podniesienia poziomu adrenaliny, jest on o niebo skuteczniejszy. No i przy okazji spalisz obiad...

Tak samo przypadek seksu w windzie. Co to za sens kochać się w takim miejscu, gdzie nie dość, że lada chwila może ktoś wsiąść, to jeszcze w tych nowszych zapewne są kamerki? Może to chęć pokazania, jak bardzo zajebiście się nam współżyje? Albo jestem niczym pies, który nie potrafi okiełznać swojej chcicy i najchętniej by to zrobił nawet na środku placu, najlepiej jeszcze z trybunami wokół i transmisją na żywo w TVN24.

Co nimi kieruje żeby się kochać w miejscach publicznych? Nie wiem. Nie prosiłem nikogo o wywiad na taki temat. Może i dobrze? Zresztą nie lubię wchodzić komuś z buta w jego prywatne sprawy. Poza tym, aż tak mnie to nie interesuje.

Cóż, może tak piszę, bo nie jestem zwolennikiem kilkudziesięcio sekundowych "sesji". No ale chyba seks powinien być przyjemny przez dłuższą chwilę, nieprawdaż?

Czytaj dalej »

niedziela, 5 stycznia 2014

Coś o moim trudnym charakterze

Zapewne niektórzy moi znajomi zauważą, że moje zachowanie niekiedy potrafi być kontrowersyjne i trochę chamskie (jak bardzo chamskie to musicie ocenić sami, jeśli mieliście ze mną styczność). Niestety potrafię tak mieć, nie ważne gdzie się znajduję. Chociaż w momentach, które ważą się losy mojego życia bądź żeby nie robić "chały" i niepotrzebnej spiny, staram się zachować powagę i zachowuję wszelkie uwagi dla siebie.

Mam też dość nieprzyzwoity humor, który czasami jest tuż przy granicy dobrego smaku, czyli obrażającą drugą osobę. Ale to też w głównej mierze zależy od odbiorcy, a dokładnie jego/jej dystansu do siebie. Im osoba ma większy dystans do siebie tym bardziej wciąga mnie rozmowa z nią i nie czuję się skrępowany, a o to powinno chodzić. W przeciwnym wypadku rozmowa przypomina spacer po nie wyschłym betonie: męcząca, nudna i denerwująca. 

Rzecz jasna, wyżej wymienione cechy nie dotyczą rozmów na poważne tematy, które lubię prowadzić, podczas których lubię doradzać bądź pobierać rady od innych. Ale wiadomo, nie samą powagą człowiek żyje, bo już dawno byśmy powymierali przez odwodnienie.

W większości przypadków, potrafię nieumyślnie urazić drugą osobę głupi żartem, za który przepraszam jak pomyślę dopiero po fakcie. To chyba moja cecha przewodnia: najpierw robię, dopiero myślę. Oczywiście nie zawsze tak jest (zwłaszcza jak rozmawiam z dziewczyną staram się myśleć 3-4 razy, bo konflikty z drugą połówką nie należą do przyjemnych, rzecz jasna) , ale zdarza mi się to częściej niż u innych. Chyba jako postanowienie noworoczne postawię sobie też (obok rzuceniu palenia, a przynajmniej znacznym ograniczeniu) wyeliminowanie tej upierdliwej wady. Tak niewiele, a znacznie uprości mi to życie pod kątem towarzyskim.

Po prostu nie lubię mieć wrogów, no chyba że ktoś wybitnie jest wrzodem na tyłku i nie ma innego wyboru. Dla takich osób zawsze jestem bezpośredni i, niczym Mariusz Max Kolonko, mówię jak jest. Jeśli obrażę, trudno. Przynajmniej ten ktoś powinien się zastanowić, co sprowokowało zajście.

Ostatnio czytam książkę "Moje lata w Top Gear", czyli zbiór felietonów Jeremy Clarksona. Świetna książka. Jednak mam wrażenie, że autor ma podobny charakter do mojego, czyli piętnuje absurdy, wyolbrzymia je itp. ale siłą rzeczy patrzy okiem realisty, czyli mówi, jak jest. Kurczę, zaczynam się bać samego siebie...

Paradoksy w moim charakterze to norma. Najpierw jestem nieprzyzwoity żeby zaraz być miły jakbym usługiwał Królowej Elżbiecie. Jeśli się ktoś do nich przyzwyczaił to chwała jemu/jej. Jeśli nie? No to przykro mi, deal with it. Najbardziej podziwiam moją dziewczynę, że ze mną wytrzymuje. Bo już dawno powinna dostać szału hehe. No ale nie ma człowieka idealnego, wnerwiamy się wzajemnie więc jest balans. Jak widać, miłość w związku potrafi przezwycięzyć (prawie) wszystko. Ja ją kocham, ona mnie też, więc można to sobie wybaczyć. A jak coś to zawsze można pogonić za przewinienie.

Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem swoją notką. Po prostu napisałem co nieco o sobie. Zapewne gdzieś przesadziłem, ale zweryfikuje to rzeczywistość. Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, nie wahajcie się pisać.

Siema!
Czytaj dalej »